Szukasz pomysłu na szczęśliwe życie? Zamieszkaj w lesie! [wywiad]

Język polski i kreatywne pisanie | Kursy, lekcje, korepetycje, edukacja domowa

Szukasz pomysłu na szczęśliwe życie? Zamieszkaj w lesie! [wywiad]

15 października 2019 Wywiady 3

 


 

Jeśli mieszkasz w mieście, to po lekturze wywiadu z Edytą Kowal poczujesz straszną ochotę, by rzucić wszystko i… więcej nie mogę Ci zdradzić. No, może poza tym, że rozmawialiśmy między innymi o życiu w lesie, rodzicielstwie bliskości i o zaletach edukacji domowej.

 


 

Pytanie na początek: kim byłaś kiedyś, kim jesteś teraz i kim chcesz zostać w przyszłości?

Byłam mieszczuchem, jestem leśniczyną. Nie wiem czym znowu zaskoczy mnie życie.

 


 

Myślę, że po tym wywiadzie na pewno coś się pojawi. Mieszkasz w leśniczówce na Roztoczu, ale pochodzisz z Krakowa. Czego bałaś się najbardziej, jadąc w nowe miejsce?

Nasza droga do leśniczówki wiodła trochę naokoło, bo przez Wielką Brytanię, Leżajsk aż do obecnego miejsca, ale w żadnym z tych miejsc nie zdążyłam się zadomowić, więc to prawda, że obecne życie zawsze porównuje z tym krakowskim.

Jadąc w nowe miejsce z miesięcznym synem, kilkoma torbami i wielkim lustrem w samochodzie, bałam się najbardziej jednego: odległości.

Odległości od wcześniejszego miejsca zamieszkania, znajomych, rodziny w Krakowie, cywilizacji, sklepów, centrów handlowych.

Droga z Leżajska prowadzi dziurawą drogą przez wielki las i im dalej nią jechałam, tym bardziej bałam się tego, co mnie czeka.

Obcego miejsca, obcych ludzi, obcego życia, o którym kiedyś tak namiętnie marzyłam, chodząc z ówczesnym chłopakiem – studentem leśnictwa – po krakowskich plantach.

Bałam się też samej siebie („a co, jeśli nie wytrzymam, co, jeśli to, co dało mężowi tyle szczęścia, mnie dobije i nie pozwoli mi oddychać?”). To był trudny czas.

Długo się oswajałam.

 


 

Wiem już, czego się bałaś. A co zachwyciło Cię tam od pierwszego wejrzenia?

Praktycznie nic!

Podobał mi się dom, czyli leśniczówka. Zniechęcała mnie dziwna nazwa miejscowości (która, nawiasem mówiąc, kończy się w miejscu gdzie urywa się asfalt i po prostu zaczyna się szczere pole).

Piękno tej krainy, w której teraz żyjemy, zaczęłam tak naprawdę odkrywać wraz z zainteresowaniem fotografią.

Kiedy zrobiłam zdjęcie stodółki sąsiada pomyślałam: „O mamo! Jak tu jest pięknie!”. Im więcej robiłam zdjęć, tym bardziej zmieniałam podejście. To mnie uleczyło, otwarło mi oczy.

Niestety, ta historia nie jest jak z bajki.

Spełnienie marzenia o leśniczówce zaskoczyło mnie w ósmym miesiącu ciąży, na czwartym piętrze w bloku, kiedy pogodziłam się już z tym, że nigdy się nie spełni.

Nagle mąż dostał telefon, że kogoś szukają i może spróbować składać podanie o pracę w leśnictwie oddalonym o kilkadziesiąt kilometrów.

Przywołanie pragnień zakopanych głęboko w duszy było trudne i bolesne. Nie na darmo mówi się: aby marzyc trzeba mieć odwagę.

 


 

Z tego, co wiem, to rozsądek+intuicja to Twój sposób na życiowy sukces. Co więc mówiła Ci intuicja, kiedy dowiedziałaś się, że zamieszkasz w miejscu tak innym od wszystkiego, co znałaś do tej pory?

Mimo obaw, w środku czułam, że tak ma być. Wspieranie męża w jego pracy i realizacji siebie dawało mi mobilizację do wdrażania się w nowe życie. Teraz jest dobrze. Jest tak, jak miało być.

 


 

Muszę o to zapytać: czy do leśniczówki idzie się na ileś lat, czy to „dożywocie”?

Leśniczówka to lokal państwowy, który się wynajmuje. Leśniczy może w nim mieszkać, ale nie musi. Tutaj znajduje się jego biuro (kancelaria), ale wielu leśników ma swoje domy, a do pracy po prostu dojeżdżają.

Można powiedzieć, że mieszka się w leśniczówce, dopóki się chce i jest się w Służbie Leśnej.

 


 

Skoro już przy tym jesteśmy: jak wygląda typowy dzień leśniczego?

Leśniczy wstaje o szóstej rano, robi sobie kawę i je śniadanie.

Gdy sezon grzewczy jest w pełni, biegnie do piwnicy rozpalić w piecu, żeby dzieci i żona wstali i mieli ciepło. Wychodzi z mieszkania, przechodzi za próg domu i… wchodzi do biura.

Do ósmej urzęduje w kancelarii, przyjmuje petentów, wykonuje prace biurowe takie jak sporządzanie wykazów odbiorczych drewna, pisanie kwitów zrywkowych i wiele, wiele innych skomplikowanych słów.

Później wsiada w auto i jedzie do lasu. Odbiera metry, nadzoruje prace, zleca zadania podleśniczemu oraz firmie ZUL (Zakład Usług Leśnych), wydaje drewno odbiorcom i wykonuje dużo innych czynności.

Planuje nasadzenia, wyznacza pracę pielęgnacyjne przy nowo posadzonych zalesieniach itd.

W międzyczasie odbiera milion telefonów (w tym z pięć od żony) i ciągle gdzieś się spieszy.

O piętnastej wraca do domu, czasem do biura, bo jeszcze trzeba transfer danych z rejestratora leśnego „odebrać” z nadleśnictwa, czasem ktoś zapomni asygnaty, którą potrzebuje, żeby zabrać drewno z lasu, a że wie, że leśniczy za rogiem, to wstąpi.

Popołudnia poświęca na prace w domu lub wokół domu, zabawę z dziećmi, rozmowy ze mną. Często zabiera syna do lasu, pokazuje różne rzeczy, wtedy młody wraca i mówi „ja też będę leśniczym jak tata!”.

 


 

Czego uczy mieszkanie w takim miejscu?

Pokory.

Do przyrody i do przeciwności losu. Kiedy masz zamiar właśnie ugotować zupę, bo dzieci robią się głodnawe, odkręcasz kran, a zamiast strumienia odpowiada ci tylko głuche gulgotanie, to uczy cię to trochę myślenia przyszłościowego.

Zdarzyła się raz bakteria E.Coli i kilka wsi nie miało zdatnej do użycia wody przez kilka dni. Są też niespodziewane przerwy w dostawie prądu, problemy z zasięgiem w telefonie, brak telewizji w trakcie ulewy czy wiatru.

Kiedy byłam w ciąży, bałam się, że kiedy zacznie się poród, mąż w lesie nie będzie miał zasięgu. Całe szczęście „zaczęło się” nad ranem, kiedy byliśmy w domu.

Burze, susze, wichury czy śnieżyce albo oblodzenia również potrafią uprzykrzyć życie. Michał (mój mąż) w dzieciństwie także mieszkał w leśniczówce. Do najbliższego sąsiada miał dwa kilometry.

Do średniej szkoły mąż jeździł WSK-ą parę kilometrów przez las, zostawiał maszynę pod domem znajomych w innej wsi i tam czekał na autobus. Sama również miałam przygody z tym motocyklem w lesie.

Musiałam odebrać męża z miejsca, gdzie nie było zasięgu. Jechałam, wiatr przeszywał mnie na wskroś, a ja liczyłam oddziały, żeby się nie zgubić i trafić po przemarzniętego męża.

 


 

Czy zdarzyły się wam jeszcze jakieś przygody?

Tak, mogłabym o nich opowiadać godzinami.

Kiedyś, w pewnym miasteczku, prawie stratowała mnie sarna, kiedy szłam chodnikiem.

Wypadła nagle nie wiadomo skąd, biegła prosto na mnie wystraszona asfaltem pod raciczkami, w ostatnim momencie odskoczyła koło ogrodzenia i ominęła mnie.

Poczułam tylko wietrzyk. Żałuje, że nikt tego nie nagrał, ale mąż siedział w samochodzie i przyglądał się zaskoczony absurdem tej sytuacji.

A jeśli jesteśmy już przy naszym leśniczym, to on jest mistrzem wpadek. Kiedyś pojechał na polowanie i zgubił kluczyki od samochodu. Zaczął padać śnieg, kluczyki zginęły w głębokim lesie.

Szukał sam, później zadzwonił po szwagra i szukali razem jakieś trzy godziny w totalnej śnieżycy. Znaleźli. W kieszeni kurtki męża…

Ostatnio znowu zgubił kluczyki w lesie. Szukał, patrzył, następnie pożyczył wykrywacz metalu i przeszukał jakieś pięć hektarów lasu. Znalazł, tym razem leżały w ściółce.

Tego samego dnia zgubił jeszcze rejestrację od samochodu i zagiął klapę od bagażnika zamykając go… pośladkiem. Wszystkie te historie można znaleźć w moich zapisanych stories pod tytułem Heheszki z M.

Kiedyś u mojej sąsiadki wiewiórka wyskoczyła jej pod nogi zza rogu domu i tak się jej zlękła, że wybiegła PO ŚCIANIE domu aż po sam dach. Siedziała tam chwilę aż postanowiła zeskoczyć, wyglądała wtedy jak te latające egzotyczne okazy!

 


 

Zastanawiam się teraz, czy czujesz różnicę w smaku powietrza, kiedy wracasz z miasta?

Raczej na odwrót. Jak tylko wysiądę z samochodu w Krakowie, dopada mnie ból głowy, który trwa przeważnie około doby.

 


 

Skądś to znam… Dla Twoich dzieci las to coś więcej niż tylko zbiór różnych gatunków drzew. Mam wrażenie, że to prawdziwa szkoła życia, mam rację?

Oni nie znają innego życia. Dla nich to codzienność. W lesie jesteśmy bardzo często, to ich naturalne środowisko, które uczy, że na błoto trzeba mieć gumiaki.

A gdy nadciąga burza, to naprawdę trzeba wracać ze spaceru, bo nie schowamy się do kawiarni czy galerii handlowej, a stanie w lesie czy w szczerym polu może być bardzo niebezpieczne.

Kiedy nadchodzi śnieżyca, a jesteśmy poza domem, raczej trzeba się zwijać, bo nigdy nie wiadomo, czy drogowcy zdążą z odśnieżaniem i nie trzeba będzie stawić czoła jakimś przygodom.

W mieście pełnym taksówek, MPK i miejsc gdzie można przeczekać anomalie pogodowe, jest chyba bezpieczniej. U nas trzeba myśleć bardziej survivalowo.

 


 

A propos szkoły. Wspomniałaś kiedyś, że planujesz uczyć dzieci w systemie edukacji domowej. Myślisz, że poradzisz z tym sobie?

Czasem wydaje mi się, że jak trzeba będzie to i sanie po betonie przeciągnę, aby żyć w zgodzie ze sobą i swoimi przekonaniami.

A co do edukacji domowej: zależy jak będą sobie radzić z tym dzieci, a raczej jak będą się w tym czuć.

Na razie starsze dziecko jest w domu i nie zamierza się wybierać do przedszkola ani do szkoły. Posiada wszystkie umiejętności adekwatne do wieku.

Czasem wie nawet więcej, na przykład jak działa silnik spalinowy (mini wybuch w cylindrze), albo jak się rodzą dzieci. Uwielbia biologię, ciągle interesuje się narządami w ciele i tym jak się odżywiamy czy oddychamy.

Magia ED polega na tym, aby pielęgnować w dzieciach naturalną chęć do nauki i poznawania świata, kierując się fazami wrażliwymi u dziecka na daną tematykę.
 
I sformułowanie „uczyć dzieci” jest dosyć niefortunne.
 
Dzieci uczą się same. Każdego dnia uczą się matematyki, licząc, ile łyżek zupy już zjadły. Uczą się praw fizyki, wskakując do kałuży, mieszając wodę z piaskiem. Polskiego – „chcąc pisać jak mama”.

Im są starsze, tym mniej potrzebują pomocy. Stają się samodzielne, mogą więcej eksperymentować. Najważniejszą umiejętnością jest nauczyć się czytać i to pokochać. Wtedy już możemy nauczyć się wszystkiego!

Moim zdaniem, błąd polskiego systemu edukacji polega na zabijaniu naturalnych chęci do poznania świata i panujących w nim praw. Dziecko musi doświadczać.

Istnieją badania, które udowadniają, że zapamiętujemy informacje tylko wtedy, jeśli idzie za nimi jakiś ładunek emocjonalny czy działanie.

Nie da się nauczyć czegoś, słuchając tylko pani w szkole. Trzeba praktyki. W domu mamy dużo czasu, aby poświęcić go na zajęcia z dzieciakami. Michał kończy pracę o piętnastej.

Nie stoi w korkach, tylko wraca prosto do domu. Ja nie pracuję na etacie, więc mam czas i przede wszystkim energię na długie rozmowy, spacery, objaśnianie świata.

Nie musi mnie w tym wyręczać pani w szkole.

 


 

Czego najbardziej się obawiasz w związku z tym? Czy takie odludne miejsce nie sprawia, że człowiek (dziecko) czuje się samotny?

W szkolnej klasie dziecko ma maksymalnie pięciu bliskich kolegów. Nie da się lubić i przyjaźnić się z całą klasą czy szkołą.

Tyle samo znajomych dziecko może mieć gdziekolwiek: na placu zabaw, w naszym przypadku „na wsi”, wśród dzieci naszych znajomych, w sąsiedztwie czy kuzynostwie.

Szkoła niestety nie sprzyja relacjom.

Na lekcjach przecież nie można rozmawiać, przerwy są krótkie, a teraz nie można nawet spędzić czasu z kolegami, wracając pieszo ze szkoły, bo większość dzieciaków znika w podjeżdżających samochodach, pospieszane przez zestresowane matki mające na głowie zbyt wiele.

Ogromna ilość prac domowych sprawia, że dzieci szkolne nie mają czasu na przyjaźnie.

Naprawdę widać to u nas na wsi w piątek – dopiero wtedy pojawiają się liczniejsze grupki dzieci czy młodzieży szukające odpoczynku, spacerujące lub zmierzające na spotkania. A w tygodniu – autobus szkolny i do domu.

A czego się boję w związku z ED?

Bywają trudne chwile, ale mąż czynnie uczestniczy w wychowaniu i edukacji, chodzimy też na zajęcia dodatkowe. Czasem jest za głośno i mam ochotę być sama. Wtedy wiem, że potrzebuję chwili dla siebie, a potem wracam z pełną parą.

Radzimy sobie.

Gdy zacznie się już formalne ED, wiele się nie zmieni. Chciałabym rozwijać w dziecku to, w czym jest naprawdę dobre, uczyć świata, relacji i mądrości życiowej oraz pozwolić realizować się w dziedzinie, z której są naprawdę dobre.

Dzieci w ED mają czas na hobby takie jak jazda konna, akrobatyka czy inne aktywności, na które dziecko chce poświęcić swój czas i energię, zaś te w szkole systemowej mogą nie mieć sił, aby po szkole na przykład trzy razy w tygodniu jeździć na treningi.

Samotność w edukacji domowej można mieć na własne życzenie (tak samo jak w szkole!), nie korzystając z nieograniczonych możliwości np. podróżowania.

A jak wiemy – podróże kształcą, uczą innej kultury, więc mieć na nie czas CAŁY CZAS, to jest coś cudownego.

Samotni możemy być wszędzie.

Samotność to uczucie, a ono rodzi się w głowie, nie mierzy się go ilością ludzi w otoczeniu. A teraz, to możemy wsiadać w samochód i jechać do babci nawet w roku szkolnym.

To prawda.

W miastach odczucie samotności potęguje anonimowość. Mijamy się, nie wiedząc o sobie nic. Często nie znamy nawet sąsiadów. Izolujemy się od obcych w tramwaju, na ulicy.

U nas każdy się zna.

Wiadomo – na początku czułam się samotna, ale teraz mam wielu znajomych, znam imiona i nazwiska prawie wszystkich ludzi we wsi, często też imiona ich zwierząt.

Kiedy idziemy całą ferajną na spacer, mijają nas ludzie i serdecznie pozdrawiają, pytając o zdrowie, komentując pogodę lub zagadując dzieciaki, ja też do milczących nie należę. Lubię ludzi, lubię z nimi rozmawiać.

 


 

A jak Twoje dzieci reagują na miasto?

Naturalnie.

Dzieci, jeśli tylko mają przy sobie matkę, która daje poczucie bezpieczeństwa, są w stanie zaakceptować i przystosować się do otoczenia.

Pytają mnie czasem „mamo co to jest?”, wskazując na kasownik w autobusie. Wzrok ludzi jest wtedy zauważalny, pewnie myślą, że dziecko jest pierwszy raz w autobusie!

Szkoda, że nie widzą mojej miny, gdy te z miasta pierwszy raz widzą krowę (albo jej kupę!).

 


 

Przeglądając fanpage „Paranaturalnych”, uderzyła mnie Twoja godna podziwu znajomość roślin. Czy są one Twoją największą pasją (poza gotowaniem)?

Dziękuję!

Gotowanie to zwykła czynność, która staje się pasją, jak bliscy się cieszą i im smakuje. Z zawodu jestem florystką, więc znam nazwy roślin ozdobnych.

Dzięki mężowi zaktualizowałam bazę danych o drzewa i owady i rzeczywiście powstał całkiem pokaźny zbiór terminów w mojej głowie, który ciągle ubogacam, ponieważ mnie to pasjonuje.

Ostatnio usłyszałam, że nasza leśniczówka nigdy nie była tak kolorowa jak obecnie.

Rosną tutaj różne ciekawe okazy: katalpy, miłorzęby, metasekwoje, klony purpurowe i wiele innych już mniej egzotycznych roślin – pigwowce, brzozy, żywotniki, dwie ogromne wierzby płaczące, świerki, cisy, kosodrzewiny, sosny czarne.

A z kwiatów – liliowce, astry, chryzantemy, hosty, hortensje, winorośle i wiele, wiele innych. Wciąż ich przybywa. Dziś posadziliśmy kolejną brzozę „aurea”, bo to nasze ulubione drzewo.

 


 

No właśnie – muszę zapytać Cię o inną „ulubioną” rzecz. Jesteś zwolenniczką naturalnego rodzicielstwa. Co to konkretnie oznacza? Czy zawsze tak było, czy stało się to pod wpływem obecnego kontaktu z Naturą?

Moje eko życie zaczęło się już w technikum, gdzie pani od dietetyki uświadomiła nas o złym składzie różnych produktów, za co bardzo jestem jej wdzięczna.

Od tego czasu rozpoczęłam świadome odżywianie, czytanie etykiet, później świadome używanie chemii domowej, kosmetyków, a kiedy pojawiły się dzieci, automatycznie szukałam informacji, co jest dla nich dobre, zdrowe i właściwe.

Dla mnie naturalne rodzicielstwo to podążanie za potrzebami dziecka, zaspokajanie ich.

Kiedy jeszcze nie były popularne (albo o nich nie wiedziałam!) blogi parentingowe, grupy na Facebooku o tematyce naturalnego rodzicielstwa, robiłam te wszystkie „zalecane” rzeczy po prostu intuicyjnie.

Czułam się źle, kiedy syn (wcześniak) leżał zbyt daleko w łóżeczku. Nie mogłam widzieć jego miarowo poruszającej się klatki piersiowej, więc chciałam go mieć bliżej siebie.

Tak właśnie uprawiałam „coosleeping” nawet o tym nie wiedząc. Dopiero później dowiadywałam się, że to jest zalecane w rodzicielstwie bliskości.

Tak więc naturalne rodzicielstwo to naturalna ciąża (w miarę możliwości zdrowotnych), bez leków, z ruchem fizycznym.
 
To naturalny poród bez ingerencji medycznych, w zgodzie ze sobą, bez buntu wobec bólu, z szacunkiem do swojego ciała, dziecka.
 
To danie mu szansy na bycie od razu przy matce, zapewnienie kontaktu skóra do skóry, późnego odpępnienia, powolnej adaptacji bez tych wszystkich wspomagaczy, smoczków, butelek, pięknych ubranek i cudownych gadżetów od razu po otwarciu przez dziecię oczu.
 
To karmienie piersią i bliskość kiedy tylko dziecko tego potrzebuje.
 
Naturalny rozwój bez chodzików, sadzania dziecka (ma usiąść samodzielnie z pozycji czworaczej). Rozszerzanie diety w odpowiednim miesiącu, karmienie zdrowym jedzeniem, pojenie wodą zamiast przetworzonych soczków.
 
To również adekwatne do rozwoju zabawki bez tysiąca melodyjek i światełek. Kiedy pojawiła się córka, zauważyłam, że potrzebuje bardzo dużo tulenia.

Nie próbowałam jej od tego odzwyczajać, nie stosowałam metod „cry it out” z piekielnej książki Tracy Hogg (są szkodliwe, są na to badania!), tylko tuliłam, nosiłam bujałam.

A na przestrogi „bo się przyzwyczai!” odpowiadałam, że już zdążyła się przyzwyczaić do kołysania przez dziewięć miesięcy w brzuchu. Chustowałam, nosiłam i bujałam.

 


 

Tak mi teraz przyszło do głowy: czy nie myślałaś nigdy o napisaniu książki dla dzieci? Takiej pełnej przyrody, pokazującej piękno otaczającego nas świata? Mieszkasz w takim miejscu, że nic tylko usiąść i notować.

Szczerze?

Tylko szczerze!

Nie myślałam, bo wydawało mi się to poza zasięgiem. Ciągle dążę, szukam wiedzy, a tę, którą już mam, staram się dzielić na mój profil IG i bloga.

Nie wykluczam, że kiedyś uda się to zebrać w jedno fajne miejsce i podzielić się tym z innymi.

 


 

Czy jest jakaś rzecz (albo rzeczy) rodem z miasta, których najbardziej Ci teraz brakuje?

Trochę tak: zaaranżowanego przez ludzi otoczenia, architektury i pięknych parków czy ogrodów. No i krakowskich wzgórz… u nas płasko jak na stole.

Resztę mam. Kiedy potrzebuję zakupów w galerii handlowej, po prostu do niej jadę.

Kształcić można się przez internet, zakupy przecież też można zrobić online.

Raz na czas jeździmy do Krakowa i mam do woli wszystkich miejskich uciech, ale tylko wtedy, gdy dzieci pilnują dziadkowie. Na co dzień na pewno nie miałabym na to czasu.

 


 

Co zmieniło w Tobie życie w lesie?

Przede wszystkim nauczyłam się… Natury.

Tego kiedy przylatują dane ptaki. Tego, że wilgę można zobaczyć praktycznie tylko wtedy, kiedy ma gody, bo robi się nieco roztargniona i nie chowa się tak bardzo w liściach z tym swoim gwizdaniem.

Tego, że sowa podlatuje pod leśniczówkę na jesień, bo wtedy myszy ciągną do domów i stają się dla nich łatwym łupem (nawet teraz słyszę płomykówkę jak pohukuje we wierzbie).

Życie tutaj uczy obserwacji, modnie nazywanej w miastach uważnością czy mindfullnes.

My tu mamy mindfullnes cały czas. Kiedy jem śniadanie, wpatruję się w wierzchołki sosen i nie myślę wtedy o niczym, tylko podziwiam, jak kołysze je wiatr lub osypuje śnieg.

Czego jeszcze mnie nauczyło?

Że wiewiórki przylezą pod same okna na orzech dopiero wtedy, kiedy obgryzą i pochowają chytrze wszystkie orzechy z dalej odsuniętych drzew, ale łakomie nie przepuszczą tych ostatnich, ryzykując spotkanie z człowiekiem lub naszą sunią.

 


 

Jakie jest Twoje największe marzenie i czego Ci (jeszcze) brakuje, żeby je spełnić?

Chcę być cała i zdrowa teraz i w przyszłości, to jest moje marzenie. Wytrwać w jak największym zdrowiu aż do starości. O rany, aż mi się zrymowało.

Bardzo mądre marzenia!

Nie marzę. Obieram cele i staram się je realizować. Mam nadzieję, że będziemy z mężem zdrowi i pełni sił, żeby dalej pchać ten majdan z uśmiechem na twarzy.

 


 

Twój profil na Instagramie jest bajeczny. Dla kogoś, kto żyje w betonowej dżungli, świat, w którym mieszkasz to spełnienie marzeń. Jak reagują ludzie na Twoje zdjęcia? Bardziej zazdroszczą, czy podziwiają?

Dziękuję. Kiedyś sama żyłam w betonowej dżungli, a każdy wyjazd za miasto był jak haust świeżego powietrza.

Dlatego wiem, o czym marzą ludzie żyjący w mieście i bardzo chcę im to pokazać, pozwolić popatrzeć na piękne widoki, odetchnąć od cyferek w komputerze czy od ludzi w przepełnionym autobusie.

To do nich kieruję mój profil, moje relacje czy wpisy. Dla wielu znajomych z Krakowa często to o czym opowiadam to totalny kosmos.

Oni w biurze gadają o zepsutej windzie, a my, że błoto w lesie, ktoś ugrzązł i trzeba LKT załatwić (leśny ciągnik zrywkowy) i wyciągać kolegę.

Na zdjęcia ludzie reagują życzliwie, podobają im się.

 


 

Jeszcze odnośnie Instagrama. Wyobraź sobie, że Twój profil od jutra ma miliony polubień. Efekt jest taki, że masz z tego na tyle dużo pieniędzy, że możesz zamieszkać w dowolnym miejscu na świecie. Pakujesz się i wyjeżdżasz, czy zostajesz?

Zostaję. Już zostaję. No dobra, pakuję się, zwiedzam Nowy Jork i wracam.

 


 

Ostatnie pytanie: czym dla Ciebie jest ekologia?

Ekologia to nauka o funkcjonowaniu przyrody, a ekolog to człowiek, który ukończył studia z nauk przyrodniczych i tego powinniśmy się trzymać.

W potocznym języku funkcjonuje jednak ekologia jako styl życia, postępowanie nieszkodzące środowisku, więc dla mnie oznacza to mniej więcej to samo, mając na uwadze cel naszych działań.

Dla mnie nie jest to pozostawienie przyrody samej sobie, jest to MĄDRA ingerencja, aby końcowy efekt przynosił korzyści dla przyrody oraz ludzi, bo przecież my też jesteśmy jej częścią!

 


 

Czym, w takim razie, różni się, według Ciebie, prawdziwy ekolog od aktywisty ekologicznego?

Francesco Di Castri mówi o tym tak:

„Ekologia jest nauką przyrodniczą, która wymaga spełnienia rygorów metodologii nauk przyrodniczych i posiada własne kompetencje. Nie jest odczuciem, wyczuciem, stanem ducha lub warunkiem respektowania natury.”

Tutaj można by zakończyć spekulacje. Ekolog jest człowiekiem o wykształceniu z nauk przyrodniczych i kropka, zaś aktywista to technofil, ekologista, środowiskowiec bez studiów z nauk przyrodniczych.

Posiadający „jakąś tam” wiedzę teoretyczną, często łamiący prawo i działający na szkodę bronionego obiektu przyrodniczego (czasem nawet o tym nie wiedząc) lub przedsiębiorstwa, przeciw któremu kieruje swoje roszczenia.

Jest jeszcze jednak coś innego – ekolog w sensie postawy życiowej.

Dla mnie prawdziwy ekolog działa lokalnie. Reaguje na sprawy, w których można realnie coś zdziałać.
 
Oszczędza wodę, nie śmieci, nie pali dziadostwem i nie zatruwa ziemi chemią tylko po to, aby mieć nieskazitelny trawnik.
 
Ma odwagę zwrócić się do sąsiada, kolegi: „Słuchaj, możesz zrobić coś lepiej. Czy wiesz, że to jest szkodliwe?”
 
Stanie z transparentem jeszcze nigdy nikomu nie pomogło.

 


 

Fanpage Paranaturalnych znajdziesz tutaj:

https://www.facebook.com/paranaturalni/

profil na Instagramie tutaj:

https://www.instagram.com/paranaturalni_/

a grupę na Facebooku tutaj:

https://www.facebook.com/groups/688883508261058/
 


 

3 komentarze

  1. Po przeczytaniu pierwszych zdań pomyślałam, że najbardziej bała się, że lustro się stłucze 🙂

  2. Goga pisze:

    Bardzo inspirujący wywiad i przepiękne zdjęcia! 🙂 Najbardziej ujął mnie fragment: „to i sanie po betonie przeciągnę, aby żyć w zgodzie ze sobą i swoimi przekonaniami.” i ten: „Chcę być cała i zdrowa teraz i w przyszłości, to jest moje marzenie. Wytrwać w jak największym zdrowiu aż do starości” – mam dokładnie tak samo 🙂
    Podoba mi się taka prostota w codziennym życiu, to jest coś, czego można naprawdę pozazdrościć :).

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *