Wywiad z Maciejem Wieczorkiem z „Experta w Bentleyu”

Storytelling w edukacji i biznesie | Copywriter z 12-letnim stażem

Wywiad z Maciejem Wieczorkiem z „Experta w Bentleyu”

28 lutego 2021 Wywiady 2

 


 

Dziś zapraszam Cię do lektury wyjątkowo mięsistego wywiadu z Maciejem Wieczorkiem.

Maciej, jak sam o sobie pisze, jest urodzonym przedsiębiorcą. Od wielu lat tworzy różne projekty biznesowe, głównie w branży edukacyjnej i marketingowej.

Obecnie zajmuje się między innymi prowadzeniem kanałów „Expert w Bentleyu” oraz „Instytut Lingwistyki”.

 


 

Z wywiadu dowiesz się między innymi:
• po czym poznać, że pomysł na biznes jest słaby
• jaki jest najczęstszy błąd osób zakładających pierwszą firmę
• czy pieniądze są w biznesie najważniejsze
• co robić, gdy nikt nie chce naszego produktu
• czy można prowadzić firmę bez strategii
• w jaką branżę warto dziś zainwestować

 


 

Kiedy zauważyłeś, że jesteś urodzonym przedsiębiorcą?

Na to pytanie muszę odpowiedzieć wprost, że już gdy byłem mały, to byłem bardzo chciwy. W sensie: chciałem mieć więcej. Chciałem mieć jakieś pieniądze.

I pamiętam nawet śmieszną sytuację, że mając kilka lat, byłem na jakiejś mszy w kościele w niedzielę o siedemnastej.

Po tej mszy jakiś starszy pan do mnie podszedł i powiedział: „Chłopczyku, fajnie się tak modliłeś, widać, że znasz wszystkie modlitwy, masz tutaj 10 złotych w nagrodę, kup sobie coś”.

Od tego czasu, w każdą kolejną niedzielę już celowo szedłem na godzinę siedemnastą, licząc, że na tym zarobię.

Potem to oczywiście ewoluowało w bardziej zdrową formę, niemniej widziałem, że jedni mają, a inni nie mają i że istnieje powiązanie między tym, co robią jedni i drudzy.

Nawet, gdy pracowałem na etacie, czyli teoretycznie nie jako przedsiębiorca, to byłem przedsiębiorczy.

Przykładowo:

na moim najśmieszniejszym etacie w recyclingu, gdzie sortowaliśmy butelki, to tam, tak naprawdę podwoiliśmy efektywność. Ja i mój kolega zostaliśmy tam zatrudnieni na parę miesięcy.

Po tygodniu-dwóch recycling szedł dwa razy szybciej w tym zakładzie przez to, że wymyśliliśmy, jak to sortować lepiej, w jakiej kolejności to wszystko organizować.

Oczywiście, byliśmy przez to znienawidzeni przez resztę starych wyjadaczy, którzy tam pracowali i którzy nie chcieli robić szybciej. A ja czułem, że jak się nie ogarnie czegoś samemu, to nie będzie ogarnięte.

Bardzo pomógł mi w tym mój tata, który również, odkąd pamiętam, prowadzi swoją firmę. Widziałem więc, że można działać po swojemu. Można realizować swoje pomysły, zamiast cudze.

 


 

A propos własnych pomysłów: załóżmy, że wpadłem na pomysł na zarabianie. W którym momencie powinienem zamknąć poradniki biznesowe i wyłączyć filmy motywacyjne – i wziąć się ostro do roboty?

Odpowiedź brzmi: od razu, bo żaden poradnik w tym nie pomoże. Nie ma sposobu, żeby sprawdzić, czy ten pomysł jest dobry.

Jak zapytamy pozytywnych znajomych, to nam powiedzą, że pomysł jest świetny i się niepotrzebnie za bardzo napalimy.

Jak zapytamy typowych „polaczków”, którzy mało zarabiają i nie mają sukcesów, to oni nam powiedzą, że ten pomysł jest do bani i się zdemotywujemy i go nie wdrożymy.

Jedynym sposobem, żeby zarobić, jest ten pomysł zrealizować. Przy czym od razu tip: jeżeli ten pomysł nie sprawia, że od razu chcemy wziąć do roboty, to już to jest zły dla nas pomysł.

Bo powinniśmy, jako przedsiębiorcy, realizować takie rzeczy, które nas tak bardzo kręcą, żebyśmy byli gotowi poświęcić im kupę czasu, energii i serca, zwłaszcza w początkowych etapach, gdzie to wymaga znacznie więcej wysiłku, niż niezbyt zaangażowana praca na etacie.

 


 

Kontynuując temat: czy od czytania poradników biznesowych albo od oglądania biznesowych kanałów na YT można się uzależnić? Czy znasz ludzi, którzy wchłonęli potężne dawki tego typu wiedzy i… nic z tego nie wyszło?

Uzależnić można się absolutnie od wszystkiego.

Od wiedzy – jak najbardziej – również. I to nie jest złe uzależnienie, jeżeli dodamy do niego drugie, czyli uzależnienie od wprowadzania wiedzy w praktykę.

Wtedy mamy sytuację idealną. Wtedy tak naprawdę nie jest problemem, że ktoś trzy godziny siedzi na jutubie, jeżeli faktycznie później przez dziesięć godzin tę wiedzę wdraża w swoim biznesie. To jest wręcz optymalna sytuacja.

Znam ludzi, którzy mają tylko jeden z tych dwóch nałogów i to jest oczywiście bezsens.

Aczkolwiek sam zluzowałem już swoje podejście do tego, bo poznałem ludzi, co do których mam wrażenie, że oni chcą wiedzę stosować w praktyce, a tak naprawdę całą frajdę daje im po prostu posiadanie tej wiedzy.

Wiemy z psychologii i biologii, że zdobywanie wiedzy uruchamia w naszym mózgu ośrodek nagrody.

Nowa informacja rzeczywiście odpala nam endorfiny. Czujemy się lepiej, jest nam milej, więc w jakimś sensie jest to jakiś narkotyk, tylko że zdrowy.

Więc być może ktoś nie chce prowadzić biznesu, ale jara go oglądanie pozytywnych treści. Wtedy się zastanawiam, czym to się różni od oglądania ulubionego serialu na Netfliksie? Chyba niczym. Jedyna różnica – trzeba mieć tego świadomość.

Bo jeżeli ktoś weźmie to na klatę na zasadzie: „ja nie chcę prowadzić biznesów, ja nie chcę zarabiać milionów, ale lubię oglądać kanały biznesowe albo posłuchać podcastów biznesowych, bo one mi poprawiają nastrój” – czyli już przestaję siebie okłamywać, że robię to po to, żeby coś zrobić z tym w życiu, tylko już mówię sobie, że oglądam to jako rozrywkę, jak wyjście do kina – to wtedy, moim zdaniem, jest to absolutnie uczciwa rzecz.

Natomiast jeśli się okłamujemy, że robimy to po to, żeby później robić biznesy, a praktyka tego nie pokazuje, to rzeczywiście trzeba wybrać jedno z dwóch: albo zmieniamy to w formę „kinową”, albo dodajemy drugi nałóg – uzależnianie się od działania.

 


 

OK, mam więc już świetny pomysł i zaczynam działać. Po czym poznać, że… nic z tego nie będzie? Bo przecież nie każdy pomysł wypala, prawda?

Jedyny sposób, jaki znam, żeby poznać, że z biznesu nic nie będzie, to przetestować go. Nie ma praktycznie takiej opcji, żeby przewidzieć, że dany produkt lub usługa będzie sukcesem, lub że będzie porażką, dopóki się nie sprawdzi rynku.

Trzeba wypuścić tak zwane MVP (minimum viable product), czyli jakąkolwiek, choćby minimalnie działającą wersję produktu lub usługi. Nie musi ona być dopieszczona, nawet nie powinna być dopieszczona, perfekcyjna, idealna, tylko taka, żeby chociaż działała – i wtedy sprawdzić, czy ludzie tego chcą.

Jeśli ludzie tego nie będą chcieli, to znaczy, że pomysł nie ma sensu. Jeśli będą tego chcieli, to znaczy, że trzeba to rozwijać, aż do wersji prawidłowej, ostatecznej.

Tutaj pojawia się klasyczny błąd przedsiębiorców: myślą, że w swojej głowie są w stanie przewidzieć zachowania rynku. To jest absurd. Tak się absolutnie zrobić nie da.

Znam bardzo wielu ludzi, którzy mieli świetne pomysły, ale sami siebie przekonali, że te pomysły są słabe, a potem pluli sobie w brodę za rok, dwa, trzy, kiedy zobaczyli, że ktoś inny ten pomysł zrealizował i zarobił na nim kupę kasy.

Znam też ludzi, którzy są przekonani, że ich pomysły są genialne, wyjątkowe i zrewolucjonizują świat (i nieraz nawet te pomysły tak brzmią), po czym się okazuje, że rynek ma to gdzieś i w ogóle rynku to nie obchodzi.

Pomysł na biznes sprawdza się wyłącznie w praktyce i w oparciu o tę praktykę podąża się jedną z trzech dróg: albo się z niego rezygnuje, albo się go modyfikuje, albo się go rozwija w takiej formie, jak było założone.

 


 

Każdy biznes potrzebuje tekstów reklamowych, które otwierają portfele klientów.

 

Napisz do mnie, jeśli szukasz zawodowego copywritera:

 


     

     


     

    Teraz pytanie pozornie z gatunku naiwnych: co jest, Twoim zdaniem, ważniejsze w chwili zakładania firmy – posiadanie pieniędzy czy relacji biznesowych?

    Odpowiedź jest oczywista: pieniądze w biznesie są nie aż tak istotne.

    Zawsze je można oczywiście pozyskać dość łatwo – przez kredyt, inwestorów i na różne inne sposoby, natomiast zazwyczaj nie jest to dobry pomysł.

    Większość dobrych pomysłów i tak się realizuje z małym kapitałem na start, a te, które wymagają kapitału, bo są startupami, czyli programami, bardzo często aplikacjami, które wymagają dwustu tysięcy – i tak się realizuje z pieniędzy inwestora.

    A żeby mieć inwestora… łatwiej na pewno najpierw, jeśli się kogoś takiego zna. A z kolei żeby znać, to trzeba mieć relacje. W związku z tym, relacje to kapitał, który wygeneruje nieograniczoną ilość biznesów i pieniędzy.

    Każda ilość pieniędzy jest w stanie się skończyć albo jesteśmy w stanie ją pogrążyć w jakąś firmą, która by nie wyszła. Natomiast relacje będą trwały wiecznie. Zatem nie tylko na początku biznesu, ale w każdej jego fazie, o nie trzeba dbać najbardziej.

     


     

    Skoro jesteśmy już przy pieniądzach. W którym momencie trzeba powiedzieć sobie „dość”, prowadząc firmę, która cały czas jest na minusie? Piję tu trochę do Tesli, która podobno od 2010 regularnie przynosi straty (albo jeszcze nie zaczęła zarabiać).

    Mali i średni przedsiębiorcy mają o tyle łatwą sytuację, że oni nie mogą sobie pozwolić na to, żeby ich firma była na minusie zbyt długo, bo będą musieli ją zamknąć, bo nie będzie z czego jej finansować.

    To duże firmy mogą robić takie rzeczy.

    Paradoks polega na tym, że wiele startupów nie ma w ogóle na celu zarabiania. Wydaje mi się, że Tesla może być jedną z takich firm, dla których zysk operacyjny nie jest kluczowym elementem, tylko różne inne rzeczy.

    Wiele firm żyje z cash flow, z przepływów finansowych. Oni siebie wrzucają w koszt firmy i prezes zarabia sto tysięcy dolarów na przykład.

    Podejrzewam, że Elon Musk może tyle zarabiać albo i więcej. On jest kosztem firmy i w zasadzie to, czy firma zarabia więcej czy mniej (jeżeli się trochę pospekuluje jeszcze na akcjach) to ma to drugorzędne znaczenie.

    Nie pochwalam takiego podejścia. Ono dla mnie jest bezsensowne. Wiem jednak, że ono często działa w tego typu dużych firmach.

    Często też jest tak, że startup powstaje nie po to, żeby zarabiać, tylko po to, żeby dobrze się sprzedać. Czyli oni wszystko ładują w rozwój tej firmy, nigdy nie generują zysku (tak jak Netflix, który od wielu lat nie generuje wcale zysku).

    I to nie musi wcale oznaczać, że to jest słaba firma, tylko że oni tak inwestują, żeby w przyszłości móc się sprzedać za sto, dwieście trzysta milionów dolarów albo miliard. To kolejny właściciel będzie się martwił, co dalej z tym zrobić. To on już zacznie pracować nad zyskiem.

    Nie możemy się natomiast na takich firmach wzorować, jako mali i średni przedsiębiorcy, bo to jest zupełnie inny model.

    Nasze firmy mają uczynić nasze życie lepszym i dawać nam pieniądze, fajne pieniądze, na co dzień, a niekoniecznie mamy tu uprawiać jakąś dziwną ekonomię, która się niekoniecznie sprawdzi przy niedużych przedsięwzięciach.

     


     

    Wspomniałeś przed chwilą o modelu firmy. Podejrzewam, że dobrze znasz zasadę „jeśli coś działa – zduplikuj to”, ponieważ po sukcesie „Experta w Bentleyu” założyłeś nowy kanał oparty na tym samym formacie. Zgadłem?

    Tutaj było trochę odwrotnie, tak naprawdę.

    Czyli z powodu tego, że program bentlejowy zadziałał, to chciałem robić program językowy również w samochodzie.

    Nie chciałem robić za dużego rozdźwięku, bo musiało to być konsekwentne budowanie marki.

    To nie mogło być tak, że na jednym kanale gość jest elegancko ubrany i w samochodzie, a na drugim kanale nagle w tiszercie biega po parku.

    Bo mimo że content byłby niezmienny, to ten rozdźwięk byłby za duży i ludzie nie bardzo wiedzieliby, kim jest ten człowiek: czy jest bardziej biznesmenem, czy bardziej luźnym gościem od języków.

    A dzięki spójności dwóch marek, ludzie wiedzą, że jestem jednym i drugim.

     


     

    Tak czy inaczej – Bentley pięknie „zażarł”. A gdybyś dziś zakładał swoją pierwszą firmę w Polsce – jaką rzecz zrobiłbyś od razu? A jakiej nie robiłbyś pod żadnym pozorem?

    Pod żadnym pozorem nie przyjmowałbym do biznesu żadnych inwestorów, nie brałbym kredytów i nie zadłużałbym się na rozwój firmy.

    Pierwszą rzecz, którą zrobiłbym na starcie, byłoby założenie spółki z o.o. (czego większość ludzi nie robi i potem kwiczy w długach).

    Drugą rzeczą byłby test produktu lub usługi. To zrobiłbym prawdopodobnie nawet przed złożeniem firmy.

    Bo po co otwierać firmę, jeśli naszego produktu lub usługi nikt nie chce?

     


     

    Zostańmy chwilę przy tych błędach. Jaki jest, według Ciebie, najczęstszy błąd osób, które zakładają pierwszą firmę. Czy jest nim wzięcie dotacji i wydanie jej bez sensu? Czy może coś gorszego?

    Większość początkujących przedsiębiorców popełnia ten błąd, że zakłada firmę przed sprawdzeniem swojego pomysłu. Zakładają też, że potrzebują pieniędzy na sprawdzenie swojego pomysłu.

    Kredytują się albo przyjmują inwestorów i później są więźniami swojego biznesu, który często się okazuje nawet nie mieć sensu, bo produktu nikt nie chce.

     


     

    No właśnie: co robić w sytuacji, kiedy nikt nie chce naszego produktu? Czy, Twoim zdaniem, gwarancja zwrotu pieniędzy to dobry pomysł na przekonanie klienta? Czy na ludzi działają takie obietnice: „oddam ci pieniądze, jeśli w ciągu pół roku nie nauczysz się płynnie mówić po angielsku”?

    Uważam, że gwarancja satysfakcji jest wręcz wymogiem przy dobrym biznesie, z tego względu, że po pierwsze każdy z nas został kiedyś oszukany – przelał gdzieś pieniądze i trafiło to w błoto albo dał się namówić na jakiś produkt, który faktycznie otrzymał, ale był on badziewiem.

    Gwarancja satysfakcji zatem daje klientowi tę swobodę, że faktycznie ma prawo sobie przetestować i ocenić na własnej skórze, zamiast w ciemno wierzyć zaleceniom marketerów.

    Z drugiej strony – dla całego biznesu gwarancja satysfakcji jest lepsza, ponieważ tworząc produkty objęte taką gwarancją, od razu mam znacznie większe parcie na to, żeby one były dobre, bo wiem, że jak zrobię słaby produkt, to ludzie zgłoszą się po zwrot pieniędzy i nic z tego nie wyniknie i żaden trik marketingowy nie pomoże.

    Więc automatycznie gwarancja satysfakcji powoduje, że firma wytwarza lepsze produkty i usługi.

    I po trzecie, jest też sporo badań, które pokazują, że gwarancja satysfakcji rzeczywiście znacznie zwiększa sprzedaż i to bardziej, niż te jeden do dwóch procent zwrotów, jakich można się spodziewać przy produktach wysokiej jakości.

     


     

    Przed chwilą mówiłeś o gwarancji satysfakcji, to teraz zapytam Cię o samą satysfakcję. Jak sądzisz, dlaczego ktoś, komu dobrze „wyszła” jedna firma, zakłada kolejną? Czy nie lepiej skupić się na rozwijaniu tej pierwszej?

    Ludzie przedsiębiorczy są przedsiębiorczy.

    I dlatego nie potrafią powstrzymać w sobie natłoku pomysłów i chęci ich realizacji. Zwłaszcza gdy ktoś jest pasjonatem, to w którymś momencie zaczyna myśleć w bogaty sposób, czyli zamiast zastanawiać się na przykład czy ma dziś zjeść zdrowe bio-jedzenie, które jest drogie, czy iść do kina, to po to się jest bogatym, żeby móc zrobić i jedno i drugie.

    I dokładnie tak samo działa w biznesie.

    Jeżeli ja się mam zastanawiać, czy mam bardziej robić wywiady z milionerami, czy może rozwijać swoją pasję językową i dzielić się wiedzą w tym temacie, to nie zastanawiam się wcale „czy”, tylko „jak to połączyć”. Wtedy robię jedno i drugie.

    Wielu przedsiębiorców, których znam, robi dwa, trzy, cztery biznesy. Niby można z tym przesadzić, ale często łatwiej jest przesadzić, próbując ograniczyć się do jednej firmy i zamykając się tak naprawdę na dodatkowe możliwości.

    Chodzi też o to, że doświadczenia z jednej firmy pomagają rozwinąć lepiej drugą. A doświadczenia z drugiej – pozwalają pozytywnie wpłynąć na tę pierwszą, więc paradoksalnie – obie te firmy mogą wtedy działać lepiej.

     


     

    Można więc powiedzieć, że w pewnym momencie osoby takie stają się wręcz ekspertami. No właśnie. Jaki jest jeden najważniejszy element, dzięki któremu będziemy uznawani za ekspertów (w internecie)? Co trzeba mieć w sobie, żeby być postrzeganym jako ekspert?

    Nie ma jednego, pojedynczego elementu, jest ich więcej. Dzielą się one na wskazówki centralne i wskazówki peryferyczne.

    Wskazówki centralne to jest nasza wiedza, czyli to, co my wiemy. Po tym ludzie mogą nas ocenić, gdy oglądają nas na jutubie, kiedy czytają nasze posty, książki czy inne rzeczy. To są te rzeczy, które pokazują, czy my naprawdę wiemy, o czym mówimy.

    Są techniki i miejsca, gdzie uczymy się szybko, więc stawanie się ekspertem nie musi być od razu procesem na dwadzieścia lat.

    Ktoś w rok jest w stanie, przykładając się, być jednym z procenta najlepszych ludzi w danej niszy na świecie, bo przeczyta dwadzieścia książek, obejrzy tysiące godzin filmików na jutubie i tak dalej. I większość ludzi na świecie nigdy w tę niszę tyle czasu nie zainwestuje, więc już ten ktoś będzie ekspertem.

    Wskazówki centralne to jest nasza wiedza, umiejętności, czyli to, czy my faktycznie jesteśmy ekspertem.

    Wskazówki peryferyczne to są te rzeczy, bez których nawet najlepsza wiedza się nie sprzeda. Czyli to, czy wiemy, jaka jest nasza grupa docelowa, jak się ubrać, w jaki sposób się komunikować, czy mamy ładne logo, ładną stronę, czy mamy fajny kanał z pomysłem, czy używamy słów kluczowych, czy mamy książkę – bo to nas pozycjonuje na eksperta.

    Bez tych wszystkich rzeczy nawet ktoś, kto jest ekspertem, nie będzie jako taki postrzegany.

    Oczywiście nie wolno też robić tak, że wykorzystamy tylko wskazówki peryferyczne, czyli dobry marketing, a ekspertem nie będziemy, będziemy natomiast wciskać ludziom ciemnotę. To jest równie fatalna opcja, co ta pierwsza.

    Trzeba połączyć jedno i drugie. I wtedy mamy trzy rzeczy: dobrą wiedzę, dobrą jakość i jednocześnie dobry marketing.

     


     

    Zatem trzeba podejść do tego strategicznie. No właśnie: czy brak strategii to też strategia? Czy da się prowadzić firmę bez strategii, od przypadku do przypadku? W końcu dzięki temu nasi konkurenci będą mieć problem, żeby nas rozszyfrować.

    Paradoksalnie, czasem brak strategii to najlepsza strategia do ułożenia strategii. Co mam na myśli?

    To, co powiedział mi w wywiadzie w Bentleyu Tad Witkowicz, gość, który jest miliarderem, więc wie, co robi. Trzy firmy postawił bardzo duże, z czego dwie trafiły na giełdę i jego doświadczenia się pokrywają z moimi (i z doświadczeniami wielu ludzi, których znam).

    Chodzi o to, że trzeba zrobić jeden krok, zobaczyć, co się dzieje i wziąć informację zwrotną. Jeżeli jest ona pozytywna, to robimy drugi krok. Jeżeli jest negatywna, to zastanawiamy się, co zmienić i robimy ten sam krok na nowo, ale już w nowej wersji.

    I tak oto z czasem dopiero wiemy: czego ludzie chcą, jakie powinny być nasze produkty, jakie są problemy konstrukcyjne, jeżeli coś wytwarzamy, co w naszych usługach generuje za duże koszty.

    Nie jest to do ustalenia na papierze przed. Trzeba zacząć, rzeczywiście może trochę bez strategii (innej niż „chcę zarabiać jak najwięcej”), tylko jak najszybciej brać informację zwrotną po każdym kroku, po każdej sytuacji, która się wydarzy.

    W efekcie, w krótkim czasie jesteśmy w stanie stworzyć już taką papierową strategię, listę zasad, procedur, to ile chcemy zarabiać i na czym dokładnie.

    Natomiast nie sądzę, żeby to było możliwe przed rozpoczęciem działania, ponieważ mamy wtedy za małą wiedzę o rynku na jakim porusza się nasza docelowa firma. Tak że paradoksalnie – zaczynamy bez strategii i tworzymy ją w miarę doświadczeń.

    Oczywiście ludzie, którzy w miarę doświadczeń nie zaczną tworzyć strategii, prawdopodobnie skończą, kręcąc się w kółko w nieskończoność.

    Z drugiej strony, ludzie, którzy chcą ustalić perfekcyjną strategię, zanim zaczną działać – są najlepszym rodzajem wymówkarzy, którzy potrafią przez rok albo trzy miesiące myśleć, zamiast wziąć się do roboty.

     


     

    Weźmy się zatem do roboty! Zadanie dla Ciebie: wyobraź sobie, że masz wolne środki do wydania (mniejsza o liczbę zer). W którą branżę je dziś inwestujesz?

    Inwestuję w kilka różnych elementów.

    Pierwsze to w edukację własną, ponieważ to jest mój potencjał, który zarabia na siebie, czyli jest to zdecydowanie aktywo.

    Po drugie, inwestuję w branżę edukacyjną ogólnie. Jeżeli już chcę robić dodatkowe biznesy, to lubię, kiedy są oparte o edukację, bo to rozumiem.

    Podstawowa zasada inwestowania jest taka, żeby inwestować w to, na czym się znamy.

    Co przenosi nas do punktu trzeciego: inwestuję też w marketing, zarówno swojego biznesu, jak i innych, bo wiem, że ten marketing wygeneruje mi zyski w przyszłości.

    I punkt czwarty: inwestuję w nieruchomości, ponieważ jest to inwestycja najbardziej bezpieczna i najbardziej sprawdzona (choć oczywiście nie można powiedzieć, że jest pewna). Każdy z setki najbogatszych ludzi na świecie ma nieruchomości i to chyba nie jest przypadek.

    Inwestowanie w innowacje zawsze wiąże się z dużo, dużo większym ryzykiem. Owszem, fajnie brzmi, że zainwestuję teraz w sztuczną inteligencję i może to wyjdzie. Ale istnieje znacznie większa szansa, że to nie wyjdzie.

    Widać to po statystykach firm, bo klasyczny biznes, choćby rzemieślniczy, jednoosobowy czy rodzinny rzadko kiedy nie wychodzi. Może on często nie prowadzi do milionów, ale się na nim nie bankrutuje. W przypadku startupów – jeden na setki, w najlepszym wypadku, nie jest bankrutem.

    Warto więc pamiętać, że nie zawsze to, co dobrze brzmi, jest dobrym biznesem, bo branża pogrzebowa brzmi bardzo źle, a jest jednym z pewniejszych biznesów.

     


     

    Powiedziałeś już bardzo dużo o przedsiębiorczości. A gdybyś miał dać teraz jedną prostą radę dla tych, którzy chcieliby ruszyć ze swoim biznesem, ale boją się niepowodzenia, bo usłyszeli, że 8 na 10 firm pada wkrótce po powstaniu – to…

    Trzeba zrozumieć, że jak się ma spółkę z o.o., to niepowodzenie nic nie znaczy.

    Zwłaszcza jak się do tego doda mądre zarządzanie pieniędzmi: czyli że się człowiek nie kredytuje, nie wchodzi z inwestorem, tylko działa sobie krok po kroku, rozwijając firmę powoli, z dodatkowym zabezpieczeniem w postaci spółki z o.o., to wtedy nie ma żadnego problemu z tym, że biznes nie wyjdzie.

    Mówi się, że każdemu milionerowi co najmniej dwa lub trzy biznesy nie wyszły, więc porażka w biznesie nie istnieje w tym momencie.

    Porażka to może być, jak robimy jednoosobową działalność, wzięliśmy kredyt na milion i nagle wtopa. I nagle okazuje się, że wisimy milion i to na własne nazwisko. Nie można ogłosić upadłości i jest problem.

    Natomiast w przypadku spółki z o.o. i rozsądnego zarządzania możemy sobie testować pięćdziesiąt różnych biznesów i jak pięćdziesiąty pierwszy uczyni nas milionerem, to dalej jest dobrze.

    Nie ma czegoś wtedy takiego jak niepowodzenie, zawsze jest tylko informacja zwrotna, co trzeba zmienić, który biznes nie działa. Co któryś z nich musi nie działać, ponieważ na tym polega sprawdzanie rynku, żeby rynek na mówił, co chce, a czego nie.

     


     

    Myślę, że wielu moich czytelników chciałby Cię o to zapytać: jak wpadłeś na pomysł wożenia ludzi biznesu Bentleyem? I dlaczego wybrałeś akurat tę markę, a nie na przykład wspomnianą wcześniej Teslę?

    Pomysłów w firmie mamy tysiące codziennie i dlatego, że nie boimy się ich testować, to w końcu któryś działa. Każdy początkujący przedsiębiorca też ma mnóstwo pomysłów, więc myślę, że sam pomysł nie jest problemem.

    Bardziej chodzi o to, żeby testować różne rzeczy i zobaczyć co „zassie”. W naszym przypadku program z Bentleyem „zassał”, ale też nie od razu, tylko dopiero wtedy, kiedy sprawdziliśmy drogą testu, co się stanie, jak zaczniemy robić wywiady z przedsiębiorcami, a nie z ogólnie znanymi ludźmi.

    Pierwsza wersja była taka, że rozmawiamy z wszelkimi ludźmi sukcesu: ze sportowcami, z gośćmi od motoryzacji, z iluzjonistami. Z kimkolwiek, kto odniósł jakikolwiek sukces. Później zmieniliśmy to na przedsiębiorców, bo okazało się, że to po prostu działa lepiej.

    Pomysły pomysłami, ale kluczem jest, żeby egzekwować. A dlaczego Bentley? Ponieważ… był Bentley. Po prostu rzeźbiliśmy z tego, co mamy, zamiast kombinować w nieskończoność.

    Nie ma sensu myśleć w nieskończoność nad pomysłami. Ważne, żeby zacząć z tym, co się ma (my akurat mieliśmy Bentleya, co pewnie działało na korzyść).

    Ale to nie oznacza, że jakbyśmy mieli Dacię Duster to byśmy nie zrobili z tego sukcesu, bo kwestia ułożenia do tego odpowiedniej formuły i też byłoby dobrze.

     


     

    Był Bentley, ale to dopiero połowa sukcesu. Jak namówić milionera, celebrytę albo kogoś ważnego w danej branży na wywiad? Jakich argumentów użyć? Jakich argumentów sam używasz?

    Tutaj o tyle sytuacja jest prosta, ponieważ większość z tych ludzi mnie zna, co nas przenosi do wcześniejszego pytania o marce osobistej, o byciu ekspertem.

    Jeżeli ludzie wiedzą, kim ja jestem, bo w biznesie w niektórych kręgach jestem dość rozpoznawalny, to automatycznie chętniej zgadzają się na wywiady.

    Albo jeżeli nawet mnie nie znają, ale zapytają kogoś ze swoich znajomych albo pracowników i ci ludzie mówią tak – „znam gościa, jest fajny”, to automatycznie takie coś jest dużo prostsze.

    Dlatego też warto budować swój wizerunek ekspercki i konsekwentnie go rozwijać. Z drugiej strony, trzeba myśleć w kategoriach tego, co druga strona zyskuje, a nie co traci.

    Czyli zamiast proponować wywiad na zasadzie „to dla ciebie tylko sześćdziesiąt poświęconych minut, a będzie fajny wywiad” – to to jest mówienie językiem strat. Trzeba zastanowić się, co ktoś mógłby na tym zyskać.

    Na przykład: „drogi milionerze, masz swoją książkę, zróbmy fajny wywiad, zapromujemy twoją książkę, zareklamujemy i ludzie ją kupią”.

    Albo: „drogi milionerze, prowadzisz też firmę szkoleniową, możemy bez problemu powiedzieć w naszym wywiadzie o twoich szkoleniach i pewnie część ludzi się zapisze i na tym skorzystasz dodatkowo”.

    Trzeba się zastanowić – nie co od kogoś wziąć, tylko co komuś dać. I tak samo jest w zasadzie z całym budowaniem wizerunku eksperta, że on polega właśnie na dawaniu.

    Zamiast się skupiać, jak od ludzi wyciągnąć pieniądze, trzeba skupić się na tym, jak ludziom maksymalnie dużo wartości i spokojnie poczekać na pieniądze, które jako efekt uboczny przy takim podejściu na sto procent przyjdą.

    I na sto procent nie przyjdą, przy podejściu typu „rozkminię, jak tu zarobić jak najwięcej”.

     


     

    Trzeba więc dawać ludziom wartość. A jak sprawa wygląda z wartościowymi treściami? Pytam, bo wiem, że stosujesz dietę niskoinformacyjną. Czy myślisz, że kiedyś ją porzucisz i wreszcie się „najesz” tym, co niezdrowe?

    Na diecie niskoinformacyjnej jestem chyba od piętnastu lat i nie widzę żadnego powodu, aby z niej rezygnować.

    Mało tego, ona jest coraz bardziej restrykcyjna, ponieważ doszło już do tego, że własny Instagram odwiedzam raz w miesiącu. Na własnym Facebooku jestem też raz do dwóch razy w miesiącu (i to bardziej, żeby nadzorować, czy wszystko co tam zlecone, dzieje się tak, jak było planowane).

    Nie widzę powodu, żeby najadać się tym, co niezdrowe, z wyjątkiem sytuacji, kiedy ktoś działa w jakiejś dziedzinie. W sensie – jak ktoś jest politykiem, to wiadomo, że musi czytać dużo o polityce, czyli najadać się dużo niezdrowych treści.

    Jak ktoś trejduje na giełdzie, to musi się znać na ekonomii. Sama ekonomia, co do zasady, jest nauką negatywną, ponieważ trzeba wiedzieć, jak banki manipulują ludźmi, rządami (i dużo przykrych rzeczy się przy tej okazji dowiadujemy). Ja w tym wycinku troszeczkę też jestem.

    Jak ktoś jest prawnikiem, to siłą rzeczy interesuje się sprawami karnymi, które często też mają niesamowicie zagmatwany wydźwięk albo sprawami gospodarczymi, które pokazują, jak niejeden oszust czy złodziej może uciec z milionami w majestacie prawa.

    Jak ktoś jest lekarzem, to zna wiele historii ludzi, którzy chorowali, umarli albo mieli tragiczną historię zdrowotną. W każdej dziedzinie jakaś negatywna informacja. Dlatego tak ważne jest, żeby nie karmić się dodatkowymi negatywnymi rzeczami, które nas nie dotyczą.

    Jeżeli ja wiem, że jestem w trakcie promowania fundacji, która będzie pomagała dzieciakom, które są w tragicznej sytuacji przez to, że ich rządy zniszczyły im życie i przez to głodują i nie mają żadnych perspektyw – to jest to bardzo negatywna informacja, która nie powoduje u mnie dobrych doznań, ale ona jest mi potrzebna do realizacji celu i tyle.

    Nie mogę tej informacji ominąć, bo się nie da, natomiast tym bardziej muszę pilnować, żeby już nie śledzić badziewia na fejsbukach i portalach informacyjnych o tym, że samoloty spadają, bo to są rzeczy, z którymi nic nie jestem w stanie zrobić, póki nie jestem konstruktorem samolotów. Więc po co się mam ładować dodatkową, negatywną energią?

    Nie chodzi zatem o to, żeby nigdy nie brać nic, co jest dla nas negatywne, tylko żeby brać tyle ile trzeba, ile jest nam realnie potrzebne. Tak samo jak ktoś się interesuje żywieniem: to nie chodzi o to, żeby już nigdy w życiu nie zjeść pizzy i nie wypić piwa, tylko o to, żeby nie robić tego za często.

    Co w praktyce oznacza, żeby robić niezbędne minimum: tyle, ile jest nam potrzebne, żeby się dobrze poczuć, ale absolutnie nie więcej.

     


     

    Treść to na przykład tekst. I ta właśnie rzecz interesuje mnie szczególnie, jako copywritera. Jesteś autorem kilku książek o charakterze poradnikowym. Jak pracuje się nad taką książką? Co trzeba zrobić najpierw? Co jest najtrudniejsze?

    Praca nad książką to jest czysta przyjemność, ponieważ jest to zabawa kreatywna. Jeżeli jest to w dodatku poradnik, to wiemy, że on może realnie pomóc innym osobom.

    Na pewno łatwiej się pisze każdą kolejną książkę, ponieważ jesteśmy wzmocnieni po pierwszej. Z jednej strony wiemy już, że nam wyszło, że jesteśmy w stanie w ogóle pisać.

    Z drugiej – że wielu ludzi dało informację zwrotną, że im to pomogło, że zmieniło im to choćby wycinek życia. Więc wiemy, że jest to po prostu potrzebne.

    Natomiast jeśli chodzi o pisanie pierwszej książki, potrzebna jest, moim zdaniem, technika upraszczająca, która polega na tym, że zamiast próbować pisać całą książkę, robimy listę głównych rozdziałów, a następnie w każdym rozdziale robimy listę podrozdziałów.

    I te podrozdziały to tak naprawdę będą artykuły na trzy-cztery strony. Ja tak piszę wszystkie swoje książki.

    Uważam, że nie jestem w stanie napisać książki, nie jestem w stanie napisać całego rozdziału, ale jestem w stanie napisać nieograniczoną ilość czterostronicowych artykułów, które jakoś tak przypadkiem się składa, później tworzą całą książkę (która ma na przykład czterysta stron).

    Podział na konkretne podtematy i pisanie krótkich artykułów jest świetnym zabiegiem mentalnym, żeby trochę oszukać swój umysł.

    Dzięki temu nie trzeba się przerażać, że trzeba napisać czterysta stron albo trzysta albo dwieście.

    Zamiast tego wie się, że nasz cel na dziś to jest napisać trzy-cztery strony artykułu w danym, konkretnym, wąskim temacie.

    I wtedy staje się to wszystko bardzo proste. Dzięki temu możemy w „magiczny” sposób napisać książkę w kilka dni.

     


     

    A co trzeba zrobić, żeby wydać u Ciebie książkę? Jakie teksty przykuwają Twoją uwagę? Co muszą one mieć, żebyś wydał komendę: „drukujemy!”?

    W tym momencie my, jak wydawnictwo Expertia, wydajemy autorów, którzy spełniają dwa warunki. Po pierwsze, jeśli mają książkę, która jest dobra i ma sporo praktycznej wiedzy, której ludzie realnie potrzebują.

    Zawsze, analizując tego typu dzieło, patrzę z perspektywy czytelnika, który chce się tego nauczyć, czy ja mogę rzeczywiście zmienić życie z tą książką. Jeśli nie, to wydawanie takiej książki nie ma najmniejszego sensu.

    Druga rzecz, na którą na pewno zwracamy uwagę, to jest rozpoznawalność autora, ponieważ możemy bardzo dużo tej książki wypromować, ale równocześnie autor też musi mieć swoich jakichś słuchaczy.

    Może to być jego zasięg na YouTube, może na Facebooku, może gdzieś, bo to sugeruje, że taka osoba wie, co robi i wtedy możemy zrobić efekt synergii, czyli połączyć zasięg tego autora z naszym zasięgiem.

    Wtedy z 1+1 robi się 11, bo jesteśmy w stanie stworzyć viral.

     


     

    Skoro mówisz o viralu: każda dobra historia ma punkt wyjścia. Wróćmy więc na sam koniec do Twoich początków. Czy w młodości spodziewałeś się, że dojdziesz aż tak wysoko?

    Nie spodziewałem się, że dojdę aż tak wysoko.

    Mimo że, wiadomo każdy żyje w swojej bajce i każdemu się wydaje, że zawsze był taki, jaki jest dzisiaj i często nawet nie widzi się tego progresu, który się robi.

    Ale moja żona (która jeszcze w tamtym czasie nie była moją żoną, gdy pracowałem w ochronie, w wieku lat dwudziestu, znała mnie już wtedy) dzisiaj mi mówi, że ja w tamtym czasie podobno mówiłem takie rzeczy, że „gdyby w tej pracy więcej płacili, to wcale nie jest taka zła praca, bo się nie trzeba przemęczać i mógłbym tak pracować w przyszłości”.

    Dzisiaj jest to dla mnie niewyobrażalne. Ciężko mi w ogóle uwierzyć, że mogłem coś takiego powiedzieć. Wygląda na to, że trzeba robić progres krok po kroku.

    Są takie badania, które sugerują, że nie powinno się dawać celu finansowego większego niż półtorej do dwukrotności swojej aktualnej wypłaty.

    Czyli jak ktoś zarabia dziś cztery tysiące, to jest w stanie dać sobie cel sześć do ośmiu tysięcy, ale cel typu trzydzieści tysięcy to już prawdopodobnie zacznie dla wielu osób być demotywujący, bo wyda się po prostu nierealny.

    Natomiast jak osiągną sześć czy osiem tysięcy, wyznaczą sobie cel – piętnaście i potem sobie wyznaczą dwadzieścia pięć, a potem trzydzieści, to może się okazać, że za parę lat zarabiają pięćdziesiąt i nawet nie zauważyli, kiedy to się stało.

     


     

    Zakładasz nowy biznes?

     

    Szukasz autora tekstów reklamowych na stronę www albo na blog firmowy?

     

    Potrzebujesz scenariusza spotu radiowego?

     

    Napisz do mnie. Jestem zawodowym copywriterem:

     


       

       


       

      Pomysł na kanał na YouTube: „Expert w Bentleyu” [analiza]

      2 komentarze

      1. Małgo pisze:

        Ciekawy artykuł, taki dla mnie. Jestem w momencie gdzie mam wrażenie że przeczytałam już cały Internet a ja nadal wiem za mało żeby wystartować. Chyba po prostu trzeba skoczyć i zobaczyć jak głęboka jest ta przepaść dzięki!

      Dodaj komentarz

      Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *