Co kryje czarna skrzynka twojego życia? [WYWIAD]

Storytelling w edukacji i biznesie | Copywriter z 12-letnim stażem

Co kryje czarna skrzynka twojego życia? [WYWIAD]

19 kwietnia 2018 Wywiady 31


 

Pewnego dnia znalazłem link do bloga Czarna Skrzynka.

Kliknąłem i… przeczytałem wszystko. Cały blog za jednym razem. 

Dziś zapraszam was na dwuczęściowy wywiad z Damianem Świerczkiem, autorem tego absolutnie wyjątkowego miejsca.

 


 

CZĘŚĆ PIERWSZA: PODRÓŻ W CZASIE

 


Wyobraź sobie, że dostajesz telefon ze szpitala, w którym leży… Damian Świerczek, 80-letni mężczyzna, który stracił pamięć. Musisz do niego pojechać, żeby mu pomóc. Musisz spotkać się sam ze sobą. Wchodzisz w to?
No, ba! Mam tylko nadzieję, że udało mu się spłacić kredyt hipoteczny! Zdaje się, że miało to nastąpić około roku 2030 (?) Aha… i powiem mu też, że był ostatnim frajerem biorąc ten kredyt we frankach! Może w końcu na starość dotrze to do tego jego zadufanego w sobie łba!
 
Zatem zaczynajmy. Wcielę się teraz w sędziwego Damiana.
Powodzenia! Ale z góry zastrzegam, że jak ze wzruszenia zaczniesz robić pod siebie, to ja żadnego tyłka nie podcieram!
 
Jasna sprawa. Witaj, młody Damianie. Przepraszam, że wyciągnąłem cię z domu, ale w tobie cała nadzieja. Straciłem pamięć. Podobno masz zapis z mojej czarnej skrzynki. Mógłbyś mi pomóc?
No, rychło w czas! Teraz, kiedy przechodzę kryzys wieku średniego? Stary, ja za chwilę będę jak ten facio, który doskonale pamięta swój pierwszy raz, a za diabła nie może przypomnieć sobie swojego ostatniego! No, ale na szczęście w sieci nic nie ginie i dobrze, że ktoś założył bloga pod tytułem: „Cmentarzysko Zapomnianych Blogów, Których Już Nikt Nie Czyta”… Zdaje się, że tam ostatnio widziałem Czarną Skrzynkę.
 
Jaki blog?? To może ja będę podawał kolejne daty z życia, a ty odtworzysz jakieś zapamiętane strzępki rozmów, zdarzeń i krajobrazów? Dobrze?
A propos wspomnień! Mam nadzieję, że nie zapomniałeś spalić tych cholernych weksli zaraz po spłaceniu kredytu hipotecznego?! Zrobiłeś to, prawda?
 
Eee… nie pamiętam. Może zacznijmy, co? Rok 1976. Mówi ci to coś?
Żarłoczne akumulatory! Tylko moje wrodzone szczęście sprawiło, że ta data nie stała się pierwszą i… ostatnią w moim, co trzeba sobie powiedzieć, dosyć nudnawym życiu.

W dniu, w którym z mamą wychodziliśmy ze szpitala, mieliśmy wypadek samochodowy. Taksówkarz, który nas wiózł, wjechał w tył poprzedzającego samochodu i z wrażenia uciekł z miejsca zdarzenia.

Ja tego oczywiście nie pamiętam, ale mama wiele razy opowiadała mi tę historię, jak siedziała z wywalonym cycem, karmiąc wrzeszczącego synusia na kolanach w rozbitej skodzie na środku głównego skrzyżowania w Trzebnicy i… z akumulatorami na plecach, których rozlany kwas zżarł jej najładniejszy płaszcz.

Zanim zobaczyłem, jak wygląda akumulator, ta wizja akumulatorów pożerających eleganckie płaszcze prześladowała mnie przez początkowe lata życia.

Lecimy dalej: 1982

Pożegnanie z bronią taty!

Było ich dwóch. Milicjantów. I był stan wojenny. Mieli na sobie panterki moro i jeden z nich miał kałasznikowa przewieszonego przez ramię. Był już wieczór i chyba jedliśmy wszyscy kolację. Przyszli, żeby zarekwirować broń. Tata był leśniczym i myśliwym, a dubeltówka kaliber dwadzieścia była jego narzędziem pracy.

Ale to nie tej broni było mi najbardziej żal. W końcu broń to tylko broń. Kawałek metalu połączony z kawałkiem drewna. Najbardziej szkoda mi było taty. Zawsze pewny siebie, wręcz powiedziałbym, że nawet na co dzień nieco buńczuczny. A wtedy zrobił się jakiś taki pokorny, malutki, kiedy posłusznie i w całkowitym milczeniu oddawał broń i amunicję milicjantom.

Myślę, że od tamtej chwili to już nie był ten sam tata.

1987

Zdaje się, miała na imię Beata.

Były wakacje, a ja właśnie byłem na koloniach letnich. Pamiętam, że strasznie mi się tam nie podobało. Zapowiadało się cholernie nudno i już pierwszego dnia zastanawiałem się, w jaki sposób przeżyję te dwa tygodnie. Dwudziestu jedenastolatków, każdy z innego końca Polski, patrzących na siebie wilkiem.

Koszmar!

Wszystko zmieniło się wieczorem, kiedy poszliśmy całą grupą pod prysznice do kolonijnej łaźni. Pani Beata też poszła z nami. Była naszą wychowawczynią. Studentka na praktykach. Włączyła nam ciepłą wodę i powiedziała, że możemy się rozbierać i kąpać ile chcemy, byleśmy tylko za bardzo się nie darli.

Jakoś nie szło nam z tym rozbieraniem i Pani Beata, żeby zapewne dodać nam odwagi, sama się rozebrała i od tamtego razu kąpała się zawsze z nami. Była pierwszą dojrzałą kobietą, którą widziałem nago. Full frontal. A było na co popatrzeć. Bo to zdrowa dziewucha była. Wychowana zapewne na kiszce ziemniaczanej i maślance, bo pochodziła gdzieś spod Białegostoku.

Ale wbrew pozorom było w tym coś tak naturalnego, że po pierwszym zaambarasowaniu, później wszyscy traktowaliśmy to, jak coś zupełnie normalnego.

Ale już więcej nic nie powiem… bo nie chcę narobić kobiecinie problemów. W dzisiejszych czasach pewnie zostałaby oskarżona o pedofilię, molestowanie nieletnich i sianie powszechnego zgorszenia. Pewnie sprawa dawno by się przedawniła, chociaż ze względu na ilość czasu, który minął od tamtych lat, śledztwo zostałoby przeniesione już do… IPN-u.

1992

Gumowy młotek Pułkownika Kapeli, czyli jak nie zostałem generałem!

Kiedyś chciałem być żołnierzem. I umyśliłem sobie, że Liceum Wojskowe we Wrocławiu to będzie wręcz idealne miejsce dla mnie. Bo chciałem zostać bohaterem. Chciałem jeździć na liczne wojny, otrzymywać rany, zdobywać ordery i cieszyć się respektem innych mężczyzn oraz, co tu kryć, uwielbieniem licznych kobiet.

Słowem, chciałem być jak Pułkownik Kapela. Był moim wzorem. Ideałem. Był też komendantem szkoły i kiedy pierwszy raz go zobaczyłem w kasynie oficerskim, w tym jego szytym na miarę mundurze, wiedziałem już, kim chcę być. Aż wreszcie nadszedł tamten dzień.

Paru naszych chłopaków z OLW (Ogólnokształcącego Liceum Wojskowego) pobiło się kilkoma tubylcami z osiedlowych bloków i zrobiła się niezła chryja. Zwołano apel całej szkoły, na którym miał przemawiać do nas sam komendant. To było naprawdę coś!

I kiedy Pułkownik Kapela stanął przed nami wyprężonymi jak struny na baczność, spodziewałem się, że będzie mówił coś o honorze żołnierza, patriotyzmie tudzież poświęceniu dla Rzeczypospolitej, on natomiast zwrócił się do nas w krótkich, żołnierskich słowach:

Debile! Jak jeszcze raz wpadniecie na ten pojebany pomysł, żeby wszczynać jakieś bójki, to najpierw udajcie się do sklepu żelaznego na ulicy Bezpiecznej, kupcie sobie gumowe młotki i zdrowo się pierdolnijcie w te swoje puste łby!

Pamiętam, że tamtego mglistego poranka, jakoś odechciało mi się być takim jak Pułkownik Kapela.

1997

Rok 1997? To był ciekawy rok.

Powódź Stulecia, życie studenckie na pełnych obrotach i jakaś naiwna wiara, że prawdziwym szczęściem człowieka jest praca w zagranicznej korporacji. Ale dla mnie to był rok… komety. Komety Hale’a-Boppa.

Wracałem nocnym pośpiesznym z Warszawy do Wrocławia. PKP dokładało wtedy wszelkich starań, aby jakoś urozmaicić pasażerom te osiem godzin podróży. Tamtego dnia, zgrywusy, postanowili na przykład wyłączyć ogrzewanie i oświetlenie w całym wagonie. No, ubaw po pachy.

Stałem przy zaparowanym oknie na korytarzu, czując napierającą zewsząd na mnie ludzką masę. I wtedy ją zobaczyłem. Przepiękne zjawisko na nocnym niebie. Dwa warkocze. Żółty i niebieski.

Przetarłem dłonią zaparowaną szybę i usłyszałem, jak ktoś zadaje mi pytanie:

Czy to jest ta kometa?

Miły, kobiecy głos. Odwróciłem głowę i prawie zderzyliśmy się nosami. W kompletnych ciemnościach nie wiedziałem jej twarzy, ale czułem jej ciepły oddech, który łaskotał mnie po policzku.

Resztę podróży spędziłem na jednej z najbardziej fascynujących rozmów z dziewczyną, której twarzy nawet dokładnie nie widziałem. A potem, tak jak się pojawiła, nagle znikła z mojego życia gdzieś na stacji w Kaliszu. Albo Ostrowie Wielkopolskim. A może w Oleśnicy.

Zupełnie jak kometa.

A teraz XXI wiek. Co pamiętasz z 2002 roku?

Strach.

Pamiętam, jak stałem na skrzyżowaniu alei Niepodległości i ulicy Nowowiejskiej w Warszawie. W dłoni trzymałem dyplom ukończenia studiów. Magister inżynier w dziedzinie konstrukcji lotniczych.

Powinienem wtedy czuć radość. Albo dumę. Albo każde inne uczucie! A ja czułem strach. Dławiący w gardle lęk, że oto właśnie coś się skończyło. Dotychczasowe życie. Młodość. Wolność.

Później mi przeszło, ale tak się wtedy czułem…

2007

Wtedy wziąłem ten cholerny kredyt!!! Ale może już nie brnijmy dalej w ten temat…

Dobrze, nie będę drążył, jeśli nie chcesz. Rok końca świata: 2012

Tego roku dostałem w prezencie… Wehikuł Czasu!

Zabawne, ale stało się to dokładnie 1 kwietnia. Wtedy urodził się mój syn. Adrian. I chociaż mam też córeczkę, którą ubóstwiam, dopiero poczułem to w przypadku syna.

I od tamtego dnia zacząłem odbywać moją fascynującą podróż w czasie. Bo kiedy patrzę na niego, to tak jakbym patrzył na siebie. Samego. Tyle tylko, że trzydzieści sześć lat wcześniej.

Wreszcie mam niepowtarzalną w życiu okazję zobaczyć na własne oczy, jak wyglądałem w czasach, których już nie pamiętam. Jakie towarzyszyły mi emocje, jak patrzyłem na świat i co czuł mój ojciec, kiedy to ja się urodziłem.

I tylko jedno mnie przeraża… że te chwile tak szybko umykają! Że wkrótce je zapomnę. Że zaginą w ciągu codziennych dni.

2017

W końcu dorosłem!

Tak. I uważam, że dowody osobiste powinny być wydawane dopiero, jak człowiek przekracza czterdziestkę. Bo wtedy można powiedzieć, że jest się w pełni odpowiedzialnym. Za siebie. Wcześniej moją siłą napędową był głównie instynkt.

Żyłem jak jakiś zaprogramowany na przeżycie robak. Truteń w ludzkim mrowisku. Robiłem wszystko to, co inni. I dałem sobie wmówić, że muszę to wszystko robić lepiej, szybciej i z coraz większym poświęceniem. Siebie i swojego czasu.

Inni kupowali mieszkania, to ja też kupowałem. Inni zmieniali samochody, to i ja nie chciałem być gorszy. Nie chciałem zostać w tyle. Każdego dnia powtarzałem sobie, jak mantrę: „Habe und ich!”, zakładając na twarz swoją najlepszą maskę.

I dopiero całkiem niedawno zrozumiałem, że to była droga donikąd. Teraz czuję się, jak człowiek, który obudził się z bardzo długiej śpiączki i znalazł się już w innym świecie. Innej rzeczywistości. Innym systemie wartości.

Trochę mnie to przeraża, ale jednocześnie cholernie fascynuje.

Przepraszam, że tak cię wypytuję, ale gdybyś mógł odtworzyć rok 2022…

Zabawne, ale kiedy byłem mały, granicą mojego horyzontu czasowego był rok 2000. Do tego roku jeszcze potrafiłem wyobrazić sobie przyszłość i samego siebie umiejscowionego gdzieś w niej. Niestety, wszystko to, co dzieje się poza tą datą, jest dla mnie jak gęsta, mroczna dżungla rozciągająca się przed samotnym odkrywcą.

Nie ośmielę się zgadywać, co kryje się za kolejnym drzewem…

To jeszcze jedna data: 2026. Chyba coś mi zaczyna świtać…

Wiesz, jedną z niewielu zalet starzenia się jest to, że czegoś tam się człowiek po drodze nauczył. A ja nauczyłem się jednego – nigdy rzeczywistość nie była taka, jak się spodziewałem. Za każdym razem. Aha… i jeszcze nauczyłem się, żeby niczemu się nie dziwić. Dlatego nie zdziwię się, kiedy okaże się, że żadnego roku 2026 nie było…

Mam! Mam! Już wiem, kim jestem! Pisarzem! Znanym na całym świecie! Dziękuję, Damianie, dziękuję!



 

CZĘŚĆ DRUGA: WARSZTAT PISARSKI

 


A teraz kilka normalnych pytań. Jak to jest, że facet z umysłem ścisłym, po studiach technicznych bierze się za pisanie tekstów tak przesyconych barwami i emocjami?
Moja żona twierdzi, że to są właśnie objawy kryzysu wieku średniego.

I chyba coś w tym jest. Z tym kryzysem to jest tak – nagle zaczynasz odczuwać, że czegoś ci brakuje. Za cholipę nie wiesz czego, ale zaczynasz tego szukać. Tak, jakby formuła mojego dotychczasowego stylu życia powoli się wyczerpywała.

Musiałem znaleźć pomysł na jego drugą połowę. A właściwie pomysł na samego siebie. Zacząć robić coś kreatywnego. Coś diametralnie odmiennego od tego, co robiłem dotychczas.

A że śpiewać nie potrafię, to samo jeśli chodzi o malowanie, balet czy grę na flecie poprzecznym, padło więc na pisanie opowiadań. No, i teraz czuję się trochę jak ten hydraulik, który nagle zapragnął zostać chirurgiem naczyniowym.

I strasznie, i śmiesznie.
 
W takim razie jesteś cholernie zdolnym hydraulikiem 🙂 Czy blog jest pierwszym miejscem, w którym pokazujesz swój talent literacki? Czy może było coś wcześniej? Co mówiła o tobie polonistka?
O… Moja polonistka powiedziałaby zapewne coś w tym stylu: „No tak! Świerczek i Dudek! Dwa głupole. Przestańcie się wydurniać i bierzcie się do roboty, bo skończycie jak te żule pod sklepem, żebrząc na wino!”

Oczywiście żartuję. Wszystkie moje polonistki były wspaniałymi pedagogami i na dowód pochwalę się, że na maturze miałem szóstkę z polskiego! A pomysł na bloga był jakby naturalną konsekwencją procesu wymyślania siebie na nowo. Jest moim poligonem doświadczalnym.

Kiedy wrzucę coś, co wydaje mi się zabawne i dostaję komentarz, że właśnie ktoś się nieźle ubawił czytając to, mam potwierdzenie, że proces nauki zaczyna przynosić efekty. Czasami reakcja jest zupełnie przeciwna. Ale to też jest dla mnie cholernie cenne. Może nawet bardziej niż pochwały.
 
Szóstka z polskiego na maturze… Szacunek! Zapytam teraz o sprawy bardziej techniczne. Czy szkolisz swój warsztat pisarski? A jeśli tak, to w jaki sposób?
Nieustannie.

Kiedyś próbowałem podejść do nauki pisania po inżyniersku. Robiłem analizę statystyczną, ile słów powinno mieć dobre opowiadanie; kiedy powinien pojawić się pierwszy bohater, jak długie powinny być dialogi i tak dalej. Natworzyłem arkuszy w Excelu, schematów blokowych, notatek… i trzepnąłem to wszystko o kant… stołu.

Jedynym skutecznym sposobem na nauczenie się pisania… jest pisać! Jak najwięcej.

Reszta przychodzi sama. Ale to żadne odkrycie. Każdy, kto próbował pisać, tak mówi. Z tym, że nikt tego za ciebie nie zrobi. Mój największy problem jest jednak taki, że nie potrafię ocenić tego, co napisałem.

Czasami mam wrażenie, że te opowiadania są jakieś takie infantylne. Jakby napisało je dziecko.
 
Moim zdaniem, to mylne wrażenie. Wiem już, jak pracujesz nad swoim pisaniem, a czy jest ktoś, na kim się wzorujesz?
Być może odpowiedź będzie nieco zaskakująca, ale nie jest to wcale żaden pisarz. Chociaż dziedzina jak najbardziej pokrewna. Moim arcymistrzem jest Quentin Tarantino. Gdybym miał smykałkę do filmów, to pewnie usiłowałbym małpować jego styl.

Uwielbiam to uczucie, kiedy jesteś na początku podpuszczany, bezwstydnie zwodzony i nagle…. jeb w łeb!… zwrot o sto osiemdziesiąt stopni. I te dialogi! Można słuchać w nieskończoność. Tyle słów, ale ani jednego zbędnego! Samo mięso!
 
Zgadzam się! Jednak nawet najlepszy wzór i świetny warsztat, to dopiero połowa sukcesu. Trzeba jeszcze posiadać umiejętność obserwacji życia. Zdarzenia, które opisujesz, są tak niezwykłe w swojej zwyczajności, że czytając o nich, aż chce się powiedzieć: „ten to miał ciekawe życie”. Czy naprawdę miałeś szczęście żyć w ciekawych czasach, czy po prostu po latach zupełnie inaczej się na wszystko patrzy?
Uważam, że każdy nosi w sobie jedną dużą historię na wielką powieść oraz nieskończoną ilość fascynujących historii. Sęk w tym, żeby to umiejętnie opowiedzieć. Kluczem są emocje. Nic więcej.

Można opisywać niesamowite przygody bohaterów albo fascynujące wydarzenia historyczne w taki sposób, że czytelnik zaśnie już po pierwszym akapicie. A można tak napisać instrukcję instalacji sedesu, że czytelnik dostanie wypieków na twarzy.

Pamiętam, jak kiedyś wpadła mi ręce pewna książka. Już nie pamiętam tytułu ani autora. Ale doskonale pamiętam, jak przez jakieś pięćdziesiąt stron czytałem o procesie parzenia herbaty w Azerbejdżanie. I pamiętam to uczucie, jak czytając jedno zdanie, nie mogłem doczekać się, kiedy przeczytam następne.

A czasy? Czasy były rzeczywiście ciekawe!
 
Warsztat, wzór do naśladowania, emocje. To chyba jeszcze nie wszystkie składniki twojej pisarskiej mikstury. Bardzo podoba mi się w twoich tekstach coś, co można by określić „wytwornością”. Nie epatujesz wulgaryzmami, drastycznymi opisami, a mimo to twoje historie bardzo często chwytają za gardło i szarpią emocjami. To celowy zabieg? Czy to coś najzupełniej dla ciebie naturalnego?
To raczej wynika z poczucia elementarnej uczciwości. Uczciwości w stosunku do czytelnika. Moim pierwszorzędnym celem, jaki sobie założyłem pisząc każde z moich opowiadań było to, żeby dało się je czytać. Nic więcej. I temu celowi podporządkowane jest wszystko. Styl, emocje oraz… język.

Wulgaryzmy, które czasami używam, są tylko dlatego, że istniały naprawdę. No, bo jeśli pan Mundek biczując Murzyna wrzeszczał na cały las „Kurwa!”, to nie ma tu miejsca na polityczną poprawność. „Kuźwa”, „kurna” czy „kurde” brzmiały by po prostu groteskowo.
 
Ostatnie pytanie dotyczyć będzie przyszłości: kiedy wreszcie wydasz swoją książkę? A może masz w planach coś jeszcze? 🙂
Tak jak wspomniałem wcześniej, blog Czarna Skrzynka jest moim poligonem doświadczalnym. I najpierw chciałbym skupić się całkowicie na nim. Chciałbym, aby stał się takim miejscem, do którego ludzie będą wracać, ponieważ będą wiedzieli, że znajdą na nim historie, które dostarczą im emocji.

Poza tym, uwiodła mnie interaktywność bloga. Myślę, że to wszystko właśnie zmierza w tym kierunku. Tradycyjna powieść nie daje takich możliwości.

Nie fascynuje mnie taka sytuacja, kiedy ktoś z trudem wydaje powieść – jeśli mu się to uda – a potem widzi, jak jego wysiłek szybko znika z witryny w księgarni, by potem skończyć w wielkim pudle w jakimś dyskoncie, sprzedawany na wagę.

A mnie strasznie pociąga natychmiastowy kontakt z czytelnikiem. Chyba się nawet uzależniłem od tego…




Zobacz też inne wywiady:

Uwielbiam skrzypienie skrzypiec o poranku [WYWIAD]

Co ze mną będzie, kiedy na zawsze stracę cię z oczu? [PORUSZAJĄCY WYWIAD]

Siedź w kącie, a znajdą cię? To kiepska forma promocji [WYWIAD]

Bloger idzie do nieba

31 komentarzy

  1. Często podnoszę wieko „Czarnej skrzynki”, żeby zajrzeć do środka w poszukiwaniu kolejnego skarbu. Uwielbiam te emocje, barwy… Tak samo często czytam majstersztyki słowne w wykonaniu Macieja. A jak by tak połączyć te dwa światy, stwórzcie coś wspólnie. A może to już było?

  2. Ania [PKNDL] pisze:

    Damian z Czarnej Skrzynki swoimi wpisami niemal każdorazowo odbiera mi mowę i nie jestem w stanie napisać mu żadnego komentarza, który byłby wystarczająco dobry do tego, co przeczytałam. Albo mam wrażenie, że zamoczę klawiaturę, bo takie dziwnie znajome potrafią być niektóre historie, które opowiada.

    Ty każdorazowo wyrywasz z butów i łażę tak boso raz, po raz. Dawka inspiracji jaką codziennie dostaję za pośrednictwem „butnej” grupy jest szczodra, dobra i działa jak narkotyk.

    Panowie, uwielbiam Was!

  3. Blogierka pisze:

    Uwielbiam Was panowie! <3

  4. Nawet nie wiedziałam, że Damian to umysł ścisły i ten fragment czytałam, jakbym czytała o sobie 😉 tylko ja nie miałam 6 z polskiego nigdy 😛 I pisanie, to najlepsze ćwiczenie swojego warsztatu 🙂 Wywiad super, szczególnie, że się czegoś znów nauczyłam po przeczytaniu 🙂

  5. Trzymam kciuki i życzę powodzenia.

  6. Agnieszka Adamowska pisze:

    SUPER!

  7. Ja Zwykła Matkaa pisze:

    Czarno widzę waszą przyszłość, niepoprawni marzyciele.
    Tak serio, bardzo miły wywiad. Czuć wojskową kindersztubę.
    Spełnia waszych planów.

  8. Marzena Rzadkowska pisze:

    Świetny wywiad, no ale czegóż się mogłam spodziewać <3

  9. rademachera pisze:

    Tak strasznie się bałam tego wywiadu, ale jak widzę obaj wyszliście bez szwanku. Co nie znaczy że podoba mi się! To znaczy tylko tyle że wywiad grzeczny jest. Brak w nim emocji. Twórczość Czarnej Skrzynki i kreatywność Wojtasa rozbudziła mój apetyt. Chyba przesadziłam z oczekiwaniami 🙁

  10. Goga pisze:

    Damian! Kocham Twoją narrację!!! 🙂 Nie wiem jak to możliwe, ale mój mózg sam się śmieje do tego tekstu i chce koniecznie więcej i więcej! 🙂 A to zdanie: „Stary, ja za chwilę będę jak ten facio, który doskonale pamięta swój pierwszy raz, a za diabła nie może przypomnieć sobie swojego ostatniego!” – mistrzowskie! No jak ja kocham taki humor!!!! 😀 😀 😀 Cudny wywiad, chłopaki! 🙂

Skomentuj SzydelkoweCUDAsie Anuluj pisanie odpowiedzi

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *